piątek, 8 maja 2015

Onsen i sayonara Nippon

Na koniec bardzo ciekawej, ale niewątpliwie męczącej wyprawy przez Koreę i Japonię, a przed czekającym nas dziś wyczerpującym 11-godzinnym lotem do Dubaju, należało się zrelaksować. A jeśli relaks to po Japońsku – w onsenie. Onsen to tradycyjna japońska łaźnia, których jest w Japonii ponad 20 tys., w której wykorzystuje się gorącą wodę czerpaną z głębi ziemi. A, że teren tu sejsmiczny, o taką wodę tu nie trudno. Woda, oprócz swej temperatury (40-50 st.C), poprzez zawartość siarki i innych składników mineralnych ma działanie lecznicze. Udaliśmy się więc do takiego onsenu, który położony jest na sztucznej wyspie Odaiba, która została stworzona u ujścia rzeki Sugawa do Pacyfiku w Zatoce Tokijskiej. Na wyspie przede wszystkim zainstalowano urządzenia portowe,


ale też pobudowano domy, centrum rozrywki

i stworzono wspomniany onsen.

Pobyt w onsenie, to nie tylko kąpiel, ale cała ceremonia z tym związana, którą Japończycy z wyjątkową starannością celebrują. Wchodząc do onsenu, najpierw zostawia się buty w szafkach na kluczyk. W recepcji otrzymuje się opaskę na rękę z kluczykiem do szafki w przebieralni (opaska posiada kod kreskowy, za pomocą którego „opłaca się” wszelkie dodatkowe usługi, np. masaż i zakupu na terenie onsenu) oraz jukatę z pasem.

Przechodzi się do przebieralni i odnajduje numer szafki. Tu należy zdjąć całe ubranie i przyodziać się w jukatę opasując się pasem.

Przechodzi się do części ogólnodostępnej, tzn. dla mężczyzn i kobiet ubranych w owe jukaty. Tu można skorzystać z posiłku, zakupić pamiatkę itp. Miejsce to zostało urządzone na kształt starej wioski japońskiej.





 Główne miejsce łaźni już nie jest koedukacyjne. Wchodzi się do drugiej już przebieralni z szafkami. Tu zostawia się jukatę i pozostaje w stroju Adama (lub odpowiednio Ewy). Tu też otrzymuje się 2 ręczniki – jeden duży, który zostawia się w szafce (będzie służył na koniec do osuszenia ciała), oraz mniejszy, który zabiera się ze sobą do basenu (będzie służył to przetarcia twarzy). Tak więc, tak jak nas Pan Bóg stworzył, zaopatrzeni w 2 opaski z kluczykami i mały ręczniczek weszliśmy do sali basenowej.
W tym miejscu należy zaznaczyć, że z przyczyn oczywistych fotorelacji z tej części nie będzie.
Najpierw trzeba skierować się do umywalni. Umycie się jest bodaj najważniejszym elementem korzystania z onsenu. Japończycy celebrują to 20-30 minut. Siada się na niskim stołeczku, każdy w swoim stanowisku. Przed sobą ma się armaturę z prysznicem i regulacją temperatury i przepływu wody, lustro i zestaw kosmetyków. Wygląda to tak, jakby było się w samoobsługowym, wielostanowiskowym zakładzie fryzjerskim (takie skojarzenie), z tą różnicą, że tu nie chodzi o strzyżenie, a obmywanie. No i myje się, krok po kroku, skrupulatnie każdą część ciała, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Ja poprzestałem na trzech razach. Po zakończonej oblucji należy uporządkować swoje stanowisko. Do tego celu służy leżąca, obrócona do góry dnem drewniana miseczka, którą napełnia się wodą i spłukuje stołeczek. Wszystko po sobie należy zostawić w nienagannym porządku. Miseczka powinna być odstawiona i położona do góry dnem. I teraz można przejść do basenów. Jest ich kilka, z różną temperaturą wody, z masażem wodnym lub bez. Część baseników było na wolnym powietrzu, w jakby ogrodzie skalnym, do którego wychodziło się przez rozsuwane drzwi. Ja skorzystałem najpierw z basenu z woda o brązowym zabarwieniu. Woda była gorąca,tak, że po kilku minutach należało z niej wyjść i przejść do basenu z chłodniejszą wodą lub spłukać się chłodną wodą z miseczki w specjalnie do tego stworzonym stanowisku. Pomiędzy zanurzeniami w gorącej wodzie wskazany jest relaks, np. w ogrodzie na ławeczce lub leżance. Po kilkukrotnych wejściach do basenów i powtarzaniu procedur schładzania człowiek czuł się jak nowonarodzony. Skorzystaliśmy jeszcze z tzw. ścieżki stóp (foot path). Jest to niewielki basenik z ciepłą wodą, która sięga zaledwie do łydek, a dno ułożone jest różnej wielkości kamykami. Stąpając po kamykach mamy naturalną akupresurę. Podsumowując, onseny to kapitalna sprawa. Japończycy wykorzystują je na co dzień, tym bardziej, że często w swoich maleńkich łazieneczkach w swoich mieszkaniach nie mają należytych warunków by się dokładnie umyć, nie mówiąc już o relaksie. A my zrelaksowani udaliśmy się w ostatnią już podróż w Japonii, w kierunku lotniska Narita. Jadąc autostradami odcinek 80-90-kilometrowy pokonaliśmy w niecałą godzinę. Miało się już ku zachodowi. Blask słońca odbijał się w szklanych ścianach wieżowców mijanych dzielnic Tokio,

a dalej w szachownicy pól ryżowych.


Zaczęliśmy snuć refleksje nad naszą wyprawą, że tak długo wyczekiwana, że była piękna, a już kończy się, i że symbolem jej zakończenia było owo zachodzące słońce. Zgodnie z tytułem bloga mieliśmy udać się na spotkanie wschodzącego słońca. Wschodu wprawdzie nie dane nam było obserwować, ale zachody tak. Czy jednak zrealizowaliśmy nasz zamiar wobec wschodzącego słońca? Odpowiedź jest twierdząca. Bowiem japońska nazwa kraju do którego podążaliśmy, i który dla nas i dla Was odkryliśmy jest Nippon, co oznacza „wschodzące słońce”. Zatem z całym przekonaniem możemy stwierdzić, że „spotkaliśmy Wschodzące Słońce”. Co więcej słońce, które wzeszło dla nas, towarzyszyło nam praktycznie przez cały czas podróży (tylko 1 dzień z niewielkim deszczem). 

Podjechaliśmy pod terminal Międzynarodowego Portu Lotniczego Narita.


 Lotnisko olbrzymie, check-in, jak przystało na Japończyków niesamowicie uporządkowany i skrupulatny, przez co długi. Starczyło jednak czasu, by przed odlotem, po przejściu kontroli bezpieczeństwa i tzw. Immigration, spożyć jeszcze ostatni ciepły posiłek japoński


 i dokonać ostatnich drobnych zakupów. Powiedzieliśmy sayonara Nippon (czyli pa-pa Japonio) i zgodnie z planem odlecieliśmy B777 linii Emirates do Dubaju,


a po 3-godzinnej przerwie w klimatyzowanym wnętrzu hali lotniskowej (na zewnątrz 35 st.C, mimo godzin nocnych), do Warszawy.





czwartek, 7 maja 2015

Ginza i sushi

Spod pałacu cesarskiego udaliśmy się do dzielnicy Ginza. Jest to dzielnica ekskluzywnych sklepów, domów towarowych.





Nim jednak pomyszkowaliśmy po tych sklepach, udaliśmy się do niewielkiej restauracyjki,


gdzie odbyliśmy przyspieszony kurs robienia sushi, zakończony oczywiście egzaminem i wręczeniem stosownego certyfikatu. No bo jakże przemierzyć wzdłuż Japonię i nie umieć przyrządzić sushi! Ale po kolei. Weszliśmy do lokalu po schodkach w dół. Przywitała nas serdecznie Japonka ubrana w jukatę.

Musieliśmy zdjąć buty i zdeponować w skrytkach zamykanych na kluczyk.



Posadowiono nas przy niskich stolikach, na których przygotowane już były półprodukty do wykonania sushi i stosowne naczynia.
 


W skrócie miła Japonka przedstawiła historię sushi. Okazało się, że tradycja sporządzania tego przysmaku przywędrowała do Japonii z Indii przez Chiny.


Potem wkroczył wielki mistrz sushi i na początku zademonstrował jak oprawia się rybę. Niby prosta rzecz, a okazało się, że wymaga niebywałej techniki. Sprawne ruchy nożem w odpowiednich miejscach absorbowały nasze oczy, które pilnie rejestrowały poszczególne etapy obróbki ryby.



Potem zasiedliśmy przy stolikach i przyodziani w białe fartuszki, zaopatrzeni w foliowe rękawiczki, naoliwione (by ryż nie kleił się),


zaczęliśmy sami przyrządzać sushi naśladując kolejne etapy pokazywane przez mistrza. Najpierw trzeba nabrać z miseczki z ryżem niewielką jego ilość, uformować kulkę i trzymając ją w jednej dłoni, nałożyć na kawałek ryby czy krewetkę trzymaną na drugiej dłoni. Potem wykonuje się niewielką dziurkę w kulce ryżu, aby go „napowietrzyć”. Po chwili zamyka się te dziurkę, a zestaw ryż-ryba odwraca się i wkłada pomiędzy kciuk a drugi palec lewej dłoni tak, aby kawałek ryby był na wierzchu, a ryż dokładnie między palcami. Palcami ugniata się ryż formując prostopadłościan.. Ponownie przerzuca się pierwowzór sushi na dłoń i dociska rybę do ryżu ze wszystkich stron. I gotowe. Mistrz wykonywał te czynności w kilka sekund, nam zabrało to trochę więcej czasu. Po wykonaniu własnoręcznie wszystkich przygotowanych do zrobienia sushi, podano jeszcze krewetki w tempurze oraz zupę miso i zieloną herbatę. I można było zabrać się za ucztę.

 Produkt finalny. Nieźle, prawda?

Najedliśmy się do syta i to własnoręcznie przygotowanym sushi! No i na koniec, jak wspomniano, ponieważ wszyscy przeszliśmy test robienia sushi, otrzymaliśmy od mistrza certyfikaty, oczywiście z głębokimi ukłonami przy ich wręczaniu.

 A to już profesjonalne zestawy sushi

Dostaliśmy jeszcze pamiątkowe podstawki pod pałeczki. I tak pokrzepieni, mogliśmy jeszcze pobuszować po okolicznych sklepach, a na ulicach poobserwować aktualną modę.






Ponieważ zbliżał się japoński dzień matki, co chwilę spotykaliśmy stoiska z kwiatami i ze sprytnie sporządzonymi ikebankami z informacją obwieszczająca o święcie.