czwartek, 30 kwietnia 2015

Okonomiyaki

Na kolację był miejscowy rarytas, potrawa wywodząca się z Hiroszimy: okonomiyaki. Jest to rodzaj smażonego na blasze przekładańca zawierającego ciasto naleśnikowe, makaron, kapustę (każde smażone osobno i potem łączone), zawierające różne dodatki i przyprawy, np. mięso i owoce morza. Całość podana jest na patelenkach. Do tego wino śliwkowe. Pycha.

Wchodząc do knajpki, chcąc nie chcąc trzeba było się ukłonić




Posiłek był jednodaniowy, ale bardzo syty. Z tego powodu do hotelu wracaliśmy pieszo, by spalić trochę kalorii, a przy tym zobaczyć co nieco. Zobaczyliśmy pięknie oświetlony zamek Hiroszima,



trening drużyny baseballa, z której to dyscypliny słynie Hiroszima (nota bene w naszym hotelu jest stoisko z gadżetami baseballowymi).


Na ulicach wrażenie robią kolorowe neony. Zadziwia niewielki ruch mimo wczesnowieczorowej pory i niesamowita czystość ulic.




O zachowaniu czystości wiedzą wszyscy, ale nie zaszkodzi przypomnieć

Hiroszima

Hiroszima - to w zasadzie tylko jedno skojarzenie dotyczące tragicznego wydarzenia sprzed 70 lat. 6 sierpnia 1945 roku Amerykanie zrzucili bombę atomową na centrum tego miasta. W zasadzie bomba eksplodowała 600 m nad ziemią, dała jednak całkowite spustoszenie w promieniu 4 km. No, a skutki wybuchu w postaci choroby popromiennej, to ciąg dalszy tragedii. W ciszy i skupieniu przeszliśmy przez Park Pokoju. Zaczęliśmy od tzw. Kopuły Bomby atomowej, czyli jedynego częściowo ocalałego budynku w centrum wybuchu.



Nieopodal była symboliczna wieża zegarowa ze skręconej stali symbolizującej siłę wybuchu.


Obok był dzwon pokoju, którego każdorazowe uderzenie było głosem wołania o pokój.



Przejmujące wrażenie zrobił pomnik poświęcony dzieciom - ofiarom wybuchu i wystawione obok origami wykonane przez dzieci dla dzieci.



Dalej był Płomień Pokoju


 i tzw. cenotaf z kamienną skrzynią, w której znajdują się imiona poległych w wybuchu. Jest tu miejsce składania kwiatów i wieńców. Stojąc przed cenotafem widzi się w osi Płomień Pokoju i Kopułę Bomby Atomowej.



 Na koniec odwiedziliśmy Muzeum, w którym eksponowano przejmujące rekwizyty z tamtego okresu i rekonstrukcje wydarzeń


 Przy wejściu słowa Jana Pawła II wypowiedziane podczas Jego wizyty tutaj w 1981 roku, wyryte na kamieniu




Koło muzeum znajduje się imponująca fontanna.


Przemierzając ulice Hiroszimy dotarliśmy do naszego hotelu, który podobnie jak w Fukuoce, usytuowany był blisko dworca.








Miyajima-Itsukushima

Miyajima (czyt. Mijaczima), to niewielka, górzysta wyspa położona na tzw. Morzu Wewnętrznym, oddalona od wyspy Honsiu (na której znajduje się Hiroszima) o ok. 2 km. To "wyspa-perła". Słynie przede wszystkim z wielkiej (wysokość 16 m) czerwonej tori, czyli bramy przedświątynnej wystającej z morza (a w czasie odpływu po prostu z dna morskiego). Wzniesiona w 1875 roku z drzewa kamforowego, "strzeże" świątyni Itsukushima. Miyajima, to miejsce święte. Nie ma tu cmentarza i nie urodziło się tu nigdy dziecko. To ma dowodzić czystości tutejszego sanktuarium. Itsukuszima to chram syntoistyczny, którego zabudowania pochodzą z XVI w. Modlono się tu przede wszystkim o szczęśliwy przebieg wojny, przed wyruszeniem na bitwę.
Promem przedostaliśmy się na wyspę, obserwując po drodze "uprawy" ostryg.



Już z dala od morza widać było tori.


 Pogoda  na szczęście poprawiła się. Rozpoczęliśmy zwiedzanie. Ciekawostką jest to, że wśród tłumów zwiedzających przechadzają się oswojone jelenia. Czasami nawet bywają natrętne i coś wyskubią z kieszeni lub torebki turysty.






Zaopatrzeni w mapki wyspy, już po ok. 10 min. drogi od portu (po drodze mijając liczne kamienne świeczniki)

dotarliśmy do tori i świątyni. Ponieważ właśnie był odpływ, można było podejść pod samą tori.


Następnie przeszliśmy pomieszczeniami świątynnymi, posadowionym na palach.






Zatrzymaliśmy się przed ołtarzem głównym, gdzie kapłan odprawiał modły.



Zatrzymaliśmy się też przy najstarszej scenie "no" w Japonii.


Idąc za przykładem miejscowych powróżyliśmy sobie za 100Y - wyciąga się najpierw patyczek z drewnianego pudełka, na patyczku jest numer szufladki, w której jest wróżba. Wróżba była na szczęście pomyślna (wiemy to dzięki uprzejmemu tłumaczeniu przewodniczki z japońskiego na angielski). W innym przypadku należało powiesić karteczkę z wróżbą na sznurku, by "wymodliła" jej niespełnienie.



Odwiedziliśmy jeszcze kilka mniejszych świątynek oraz dużą pagodę.







I jeszcze tori z innej perspektywy.


Potem trochę buszowania po sklepikach. Wzięcie mają ciasteczka w kształcie liścia klonowego (wyspa słynie z dużej ilości klonu japońskiego), charakterystyczne łyżki do nabierania ryżu oraz wszelkie gadżety z wizerunkiem tori.





 Posmakowaliśmy tutejszego rarytasu, czyli ostryg,


a lunch spożyliśmy w domowej restauracyjce w bocznej uliczce. Potrawa nazywała się Kajaku-Udon. Jest to rodzaj zupy z ciastem naleśnikowym, makaronem, owocami morza i przyprawami. Bardzo dobre. Oczywiście do tego zielona herbata.


Tak nasyceni duchowo i "gastronomicznie", powróciliśmy do portu i promem przedostaliśmy się na Honsiu.