Miyajima (czyt. Mijaczima), to niewielka, górzysta wyspa położona na tzw. Morzu Wewnętrznym, oddalona od wyspy Honsiu (na której znajduje się Hiroszima) o ok. 2 km. To "wyspa-perła". Słynie przede wszystkim z wielkiej (wysokość 16 m) czerwonej tori, czyli bramy przedświątynnej wystającej z morza (a w czasie odpływu po prostu z dna morskiego). Wzniesiona w 1875 roku z drzewa kamforowego, "strzeże" świątyni Itsukushima. Miyajima, to miejsce święte. Nie ma tu cmentarza i nie urodziło się tu nigdy dziecko. To ma dowodzić czystości tutejszego sanktuarium. Itsukuszima to chram syntoistyczny, którego zabudowania pochodzą z XVI w. Modlono się tu przede wszystkim o szczęśliwy przebieg wojny, przed wyruszeniem na bitwę.
Promem przedostaliśmy się na wyspę, obserwując po drodze "uprawy" ostryg.
Już z dala od morza widać było tori.
Pogoda na szczęście poprawiła się. Rozpoczęliśmy zwiedzanie. Ciekawostką jest to, że wśród tłumów zwiedzających przechadzają się oswojone jelenia. Czasami nawet bywają natrętne i coś wyskubią z kieszeni lub torebki turysty.
Zaopatrzeni w mapki wyspy, już po ok. 10 min. drogi od portu (po drodze mijając liczne kamienne świeczniki)
dotarliśmy do tori i świątyni. Ponieważ właśnie był odpływ, można było podejść pod samą tori.
Następnie przeszliśmy pomieszczeniami świątynnymi, posadowionym na palach.
Zatrzymaliśmy się przed ołtarzem głównym, gdzie kapłan odprawiał modły.
Zatrzymaliśmy się też przy najstarszej scenie "no" w Japonii.
Idąc za przykładem miejscowych powróżyliśmy sobie za 100Y - wyciąga się najpierw patyczek z drewnianego pudełka, na patyczku jest numer szufladki, w której jest wróżba. Wróżba była na szczęście pomyślna (wiemy to dzięki uprzejmemu tłumaczeniu przewodniczki z japońskiego na angielski). W innym przypadku należało powiesić karteczkę z wróżbą na sznurku, by "wymodliła" jej niespełnienie.
Odwiedziliśmy jeszcze kilka mniejszych świątynek oraz dużą pagodę.
I jeszcze tori z innej perspektywy.
Potem trochę buszowania po sklepikach. Wzięcie mają ciasteczka w kształcie liścia klonowego (wyspa słynie z dużej ilości klonu japońskiego), charakterystyczne łyżki do nabierania ryżu oraz wszelkie gadżety z wizerunkiem tori.
Posmakowaliśmy tutejszego rarytasu, czyli ostryg,
a lunch spożyliśmy w domowej restauracyjce w bocznej uliczce. Potrawa nazywała się Kajaku-Udon. Jest to rodzaj zupy z ciastem naleśnikowym, makaronem, owocami morza i przyprawami. Bardzo dobre. Oczywiście do tego zielona herbata.
Tak nasyceni duchowo i "gastronomicznie", powróciliśmy do portu i promem przedostaliśmy się na Honsiu.