środa, 29 kwietnia 2015

Welcome to Fukuoka

Po nocnej ulewie przetarło się trochę (nareszcie mogę pokazać widok morza z okna hotelowego),


ale były przelotne "pokapujki". Tak zapewne Korea żegnała nas na jej gościnnej ziemi wylewając łzy z nieba. Po wczesnym i szybkim śniadaniu w hotelu udaliśmy się do międzynarodowego portu morskiego by udać się do Japonii, do Fukuoki. Przejechaliśmy po raz kolejny po moście Gwangan, by po raz ostatni nacieszyć się panoramą Busan (tym razem na zdjęciach port kontenerowy).



Port morski w swej funkcji podobny był do portu lotniczego: kontrola bezpieczeństwa, kontrola paszportowa i bramki, pod którymi należy oczekiwać na swój rejs.






A i sam rejs bardziej, jak się okazało przypominał lot, niż płynięcie. Bo oto mięliśmy "lecieć" niewielkim dwupokładowym koreańskim ślizgaczem.



Ślizgacz odpływał (odlatywał) o 9:30. Wcześniej był boarding i zamknięcie bramki. Dostaliśmy boarding card z numeracją miejsc na górnym pokładzie. Jedyna różnica między podróżą ślizgaczem a samolotem była taka, że bagaż główny wnosiło się samemu na pokład i deponowało w oddzielnym pomieszczeniu. W środku były rzędy foteli lotniczych, coś a la Boeing 747.


Przed odpłynięciem (odlotem) załoga poinstruowała o konieczności zapięcia pasów podczas startu i lądowania (hamowania), oraz że kamizelki ratunkowe są pod każdym siedzeniem i jak się je zakłada. Podobne informacje wyświetlały się na dużym ekranie. W tym wszystkim tylko masek nie było. Zapięliśmy pasy i nasz ślizgacz zaczął powoli "kołować" po basenie portowym.


 Gdy wypłynął poza falochron, nabrał mocy w silniki i "polecieliśmy". Podróż miała trwać 2 godziny 55 minut, ale była nieco dłuższa. Może ze względu na falę i opadu deszczu. Ale fali tak na prawdę nie czuło się, bo przecież  "lecieliśmy". Za oknem szara toń morska zlewająca się z szarością nieba o nieco innym odcieniu. Rzeczywiście odnosiło się wrażenie, że leci się samolotem ponad chmurami. Gdy osiągnęliśmy "prędkość przelotową" można było odpiąć pasy, skorzystać z toalety (korzystanie z toalety w odniesieniu do samolotu miało przebieg jak podczas turbulencji) lub minibarku. Poszedłem zamówić kawę. Miła, skośnooka stewardesa, po pobraniu ode mnie należności, zapytała o numer miejsca kazał wrócić do swojego fotela. Po chwili ta sama stewardesa z uśmiechem na ustach wręczała mi kawę. Im bliżej Fukuoki, tym pogoda stawała się lepsza, aż w końcu zaświeciło słońce. Na prawej burcie pojawił się ląd. To japońska Wyspa Iki. A to oznaczało, że zbliżamy się do celu.


 W końcu ukazała się Wyspa Kiusiu, jedna z 4 dużych wysp japońskich. U wejścia do portu po prawej i lewej stronie było jeszcze kilka małych wysepek. Zapięliśmy ponownie pasy. Samolot by przyziemił, a myśmy "przywodzili". Silniki zmniejszyły obroty i zaczęło się "kołowanie" do nadbrzeża.

 Po nieco ponad 3-godzinnym rejsie i pokonaniu Cieśniny Cuszimskiej zameldowaliśmy się w Fukuoce.

 "Welcome to Fukuoka. Port of Hakata" widniał napis.




Zabrawszy nasze nasze bagaże stanęliśmy na japońskiej ziemi.


Odprawa paszportowa skrupulatna, ale o wiele sprawniejsza jak w Seulu. Odbiór wcześniej wypełnionych formularzy wjazdowych. Oczywiście odciski palców i zdjęcie kamerką, ale wszystko z uśmiechem na ustach oficera imigracyjnego. Jedyne co jeszcze trzeba było zrobić, to zanegować, że było się w Afryce Zachodniej w ostatnich 21 dniach. Odprawa celna polegała tylko na wręczeniu papierka "Nothing to declare". I już byliśmy formalnie w Japonii. Należało tylko wymienić pieniądze pamiętając, że przelicznik do dolara jest wprawdzie podobny jak w Korei, trzeba tylko usunąć jedno zero. Po wyjściu z hallu dworca morskiego uderzyło nas gorące powietrze. Było o wiele cieplej niż w Busan. Witamy na Kiusiu!

Jeszcze parę słów o największym mieście Wyspy Kiusiu. Fukuoka liczy sobie 1,5 miliona mieszkańców. To tu rozpoczęło się jednoczenie państwa japońskiego i ekspansja na północ. Wyspę Kiusiu uważa się za kolebkę cywilizacji japońskiej poprzez wpływy koreańskie i chińskie. W czasach feudalnych były tu dwa miasta Fukukoa i Hakata oddzielone rzeką Naka. Miasta te połączyły się dopiero w 1889 roku przyjmując nazwę Fukouka. Dwukrotnie nieskutecznie Fukuoka była podbijana przez Mongołów. W drugim przypadku pomógł Japończykom tajfun, który zdziesiątkował nacierającego przeciwnika. Silny wiatr był nazwany "boskim wiatrem", czyli "kamikaze". W czasie II Wojny Światowej, jak wiadomo, słowo to miało inny wydźwięk. Fukuoka jest miastem uniwersyteckim i bogatym w różne college. Symbolem miasta i okolicy jest drzewo śliwa, kwitnące w styczniu i luty, a będący symbolem wiedzy i mądrości.
To co nas zaskoczyło w Fukuoka: ruch lewostronny, stosunkowo niska zabudowa (nawet wieżowce sięgają zaledwie 10-12 pięter), duża ilość małych domków z ogródkami.




Ale przede wszystkim mało ludzi na ulicach (w porównaniu na przykład do Busan). Wprawdzie jest tu teraz tzw. złoty tydzień - tydzień urlopów dla Japończyków (coś a la nasz długi weekend), ale nie zmienia to faktu, że tego ruchu na ulicach nie widać.
Jadąc autobusem, zwróciliśmy uwagę, że pomimo szerokich autostrad i wielopoziomowych skrzyżowań, autobus jechał bardzo wolno. Po prostu zgodnie z przepisami. Kierowca kierował w białych rękawiczkach (oczywiście biała koszula i krawat to norma). Mijając międzynarodowe lotnisko w Fukuoka

udaliśmy się do Dazaifu, by zobaczyć tamtejszy chram Tenmangu.

1 komentarz: